niedziela, 26 stycznia 2014

V

Pociąg zwalnia szybko. Zdecydowanie za szybko. Nikt mnie nie pytał, czy jestem już gotowa na rozpoczęcie Igrzysk. Niepewnie wyglądam przez okno. Czyli to już - myślę. Przyszła ta chwila, w której musze przybrać maskę pewnej siebie, bezwzględnej zabójczyni. Nie chce tego, ale wiem, że w przeciwnym wypadku nie znajdę ani jednego sponsora. Cały ten system jest niesprawiedliwy. Mam wrażenie, że od jakiegoś czasu areny stały się jeszcze bardziej groźne i nieprzewidywalne. Ta myśl wzmaga we mnie przekonanie, że tym bardziej nie mam co liczyć na wygraną.
Stop. Zatrzymaliśmy się na dobre. Niepewnie wyglądam przez okno, a tłum wiwatujących, kolorowych kapitolończyków sprawia dziwne, podniecone wrażenie. Nie rozumiem, co ich tak cieszy w Igrzyskach. Dla dystryktów to czas, gdy każdy musi walczyć z samym sobą, aby nie uronić łzy, czy nie popaść w depresje i dotrwać do końca. Nic podniecającego, zabawnego, ani śmiesznego.
Tłum dochodzi do szczytu swych krzykliwych możliwości, gdy wychodzę z pociągu. Dlaczego wystawili mnie na pierwszy ogień? Faceci... Zemszczę się za to. 
Zaraz za mną kroczy Terry, który po wieczornej rozmowie trzyma bezpieczny dystans. Szkoda chłopaka - myślę sarkastycznie i szeroko uśmiecham się do tłumu. 
Idę przed siebie ścieżką, którą skutecznie wytyczają Strażnicy Pokoju. Gdyby nie oni, mieszkańcy Kapitolu już dawno by nas stratowali. Wchodzę do dziwnego pomieszczenia i nie mogę za grosz skojarzyć, gdzie jestem.
-Ośrodek Szkoleniowy - mówi nieoczekiwanie Peter i łapie mnie za ramię. Zamykają się wielkie drzwi i w końcu odcinają mnie od krzyków ze stacji - Chodź za mną - proponuje, a ja nie protestuję, bo nie mam pojęcia gdzie zmierzamy. 
-Na początku pójdziecie do Centrum Odnowy, a potem oczywiście spotkacie swoich stylistów - wchodzimy do dużej, oszklonej windy - Dalej, jak już wiecie, wsiądziecie do rydwanów i pojedziecie. Jak zawsze Pierwszy Dystrykt otwiera paradę trybutów, więc powinni was zapamiętać.
-Uśmiech i do przodu - dodaje zgryźliwie Terry i wykrzywia w górę kącik ust.
-Dokładnie! - na twarzy Petera pojawia się wielki uśmiech w kształcie rogala. 
Obracam oczami. Ci dwaj chyba za bardzo się zaprzyjaźnili. Do czego to doszło...
***
Nim się obejrzę, leże już na zimnym, metalowym łóżku, a dziwacznie wystylizowani ludzie z mojej ekipy przygotowawczej obnażają mnie z cienkiej warstwy niechcianego owłosienia. Gdy gorący wosk uczynił moje ciało całkiem nagie, czuje na sobie delikatne strużki wody o odrobinkę zbyt słodkim zapachu brzoskwini.
Zmiana lokalu. Cztery szare ściany zaczynają mnie powoli przytłaczać. Czekam już chyba kwadrans i dalej nic. Tylko ja i moje chore myśli, które od jakiegoś czasu mnie nie opuszczają. nagle drzwi się otwierają. Widzę w nich niską i szczupłą kobitkę, która najwyraźniej bardzo stara się wyglądać na młodszą niż jest naprawdę.
-Oh witaj kochanie! - skrzeczy niemiłosiernie wysoko - Ty jesteś Hope, prawda? - uśmiecha się pusto, a ja kiwam potakująco głową - A! Więc wreszcie trafiłam. Ach kochana, jak do tej pory byłam stylistka innego dystryktu i nie miałam przyjemności przebywać na tym pięterku - patrzę, nadal się nie odzywając. Nawet nie wiedziałabym co powiedzieć przy tak barwnej postaci - Może zacznijmy od razu?! Powiedz mi kochana... Jak wyobrażasz sobie swój kostium, który włożysz na dzisiejszą paradę trybutów? - chwyciła za pióro i notes, po czym zaczęła się we mnie uważnie wpatrywać, a ja poczułam się jeszcze bardziej onieśmielona, choć z drugiej strony jeszcze w domu zastanawiałam się nad moim ewentualnym strojem na tę okazję. Nie jestem zbyt próżna, ale mimo wszystko chciałabym się jakoś wyróżniać spośród reszty trybutów. 
-Chce przede wszystkim zapaść w pamięć sponsorom - staram się to powiedzieć z taką obojętnością, na jaką sobie tylko mogę w danej chwili pozwolić. 
-Wspaniale! - piszczy z zachwytem - Zrobimy coś genialnego. Musze tylko cię trochę poznać, tak, aby strój odzwierciedlał twoją osobowość...
-Proszę bardzo. - mówię, ale nie do końca kręci mnie to, żeby otworzyć się przed starą, kapitolońską stylistką - Jestem Hope Rashad. Mam szesnaście lat. Do wczoraj mieszkałam w Dystrykcie Pierwszym. Przyjechałam tu z ojczymem, gdyż tak się składa, iż jest moim mentorem. Chciałam zgłosić się na ochotnika, ale niestety kretyński los chciał tak, że akurat mnie musieli wylosować. Wystarczy? - widzę, że moja słuchaczka nie jest zbytnio usatysfakcjonowana tą odpowiedzią. Ale ja, wygląda na to, mam ją gdzieś. Na dobrą sprawę, nie mam ochoty projektować teraz w jej głowie mojego charakteru.
Widzę, że drzwi lekko się uchylają.
-Kończycie? - pyta chłodny głos, chyba któregoś ze strażników.
-Ależ oczywiście! - piszczy wesoło kobitka i przewraca niecierpliwie oczami. Nie rozumiem jej toku myślenia, ale nie wnikam.
-Zabieram teraz pannę Rashad! - mówi jakiś mężczyzna i od razu go rozpoznaję. 
-Avery! - krzyczę, automatycznie zeskakuję z zimnego "łóżka" i wychodzę za drzwi nawet nie żegnając sie z pozostawioną tam osobą. - Dzięki... - mówię z ulgą. - Ona jest tak denerwująca, że nie wytrzymałabym tam ani chwili dłużej.
-Deneria? - dziwi się. - Nie, ona po prostu ma ambicje. Wiesz dobrze, że zawsze trybuci z Jedynki mają najbardziej spektakularne stroje. Poprzedni styliści postawili poprzeczkę bardzo wysoko, a Deneria chce jeszcze dodatkowo nie tylko pokazać, że potrafi im dorównać, ale też zrobić coś jeszcze lepszego.
-Czy to jakaś niespełniona stylistka? - dziwię się, a Avery kiwa potakująco głową - No pięknie! - wywracam oczami. O nie! Chyba się do niej upodabniam. Za dużo czasu z tą babą... Zdecydowanie za dużo!
Idziemy wąskim korytarzem. Tu wszystko wydaje się takie monokolorowe i smutne,
-Gdzie idziemy? - pytam po chwili.
-Do poczekalni - tłumaczy. Tam wszyscy trybuci czekają na swoje ekipy przygotowawcze.
-O nie... Tona makijażu i na siłę ulizane włoski? - ubolewam nad tym. Nie powinnam mówić takich rzeczy przy swoim kapitolońskim opiekunie, ale czuje, że akurat jemu mogę zaufać, jako jednemu z nielicznych.
- Mniej więcej - śmieję się. Widać już przyzwyczaił się do takiego gadania. Mimo, że wszyscy trybuci z naszego dystryktu rządni są samych Igrzysk, to perspektywa sztucznego upiększania nie do końca im się podoba.- W każdym razie dzisiaj masz dość napięty grafik. - kontynuuje. - Po makijażu i fryzjerze porwie cię znowu Deneria na przymiarkę i ewentualne poprawki kostiumu. Następnie przechodzimy do hali z rydwanami i zaczynamy to, na co wszyscy czekają najbardziej, czyli Paradę Trybutów. - w jego głosie czuje to zwykłe dla Kapitolu podniecenie. Ale nie ukrywajmy... Ja tez jestem pełna szczerego entuzjazmu na myśl o tym wydarzeniu. Masa ludzi, piękne stroje i towarzyszące temu emocje, które tak bardzo chciałam poczuć. Już jako mała dziewczynka bawiłam się z innymi dziećmi na placu w trybutów, gdzie udawaliśmy, że jedziemy zaprzęgami i machamy sponsorom. Nie sposób to opisać. A teraz? To będzie już realna zabawa.

niedziela, 12 stycznia 2014

IV

Wchodzę do swojego przedziału. Od razu nachodzi mnie ochota na gorący prysznic. Mimo szczerej nienawiści do Kapitolu i wszystkiego co tamtejsze, zawsze marzyłam, żeby znaleźć się w pociągu dla trybutów. A wszystko za sprawą mojej dość dobrej koleżanki z sąsiedztwa- Abby. Gdy miała 17 lat, zgłosiła się na ochotnika i los chciał, że cała i zdrowa w roli zwycięzcy powróciła do domu. Nieraz spotykałyśmy się lub szłyśmy razem do miasta i wtedy opowiadała mi o tym, czego kamery nie mogły zarejestrować. 
Łazienka jest ogromna. Mój mały móżdżek nie może sobie wyobrazić, jak coś tak dużego może znajdować się w z pozoru niezbyt wielkim pociągu. Zrzucam z siebie razistą, zieloną sukienkę i ciskam gdzieś w kąt. Nie mam ochoty rozpuszczać tak idealnie upiętego koka, ale czuję ogromną potrzebę umycia włosów. Ściągam gumkę i brązowe kosmyki opadają nierównomiernie na moje ramiona.
Wchodzę do kanciastego brodzika i ustawiam wodę na 45 stopni z dodatkiem olejku truskawkowego. Uwielbiam truskawki! Nie rośnie ich u nas dużo, toteż ceny nie są zbyt niskie, ale od czasu do czasu Peter pozwala mi na takie rarytasy.
Zazwyczaj to ja zajmuję się gotowaniem i utrzymywaniem czystości w domu, ale nie sądzę, by mi to przeszkadzało. Przez całe życie nauczyłam się wstawać wcześnie rano, gotować, wracać ze szkoły, sprzątać... Codzienna rutyna. A Peter? Tak na prawdę nie mam pojęcia, co robi całymi dniami, kiedy zamyka się w pokoju i ślęczy nad jakimiś notatkami. 
Wychodzę z kabiny i czując powiew chłodu, okrywam  się wielkim, ciepłym ręcznikiem. Na wieszaku wieszaku wisi ubranie - czarne spodnie z przylegającego materiału i szara, metaliczna koszulka. Wkładam niewygodne ciuchy, kiedy rozlega się pukanie do drzwi.
-Panno Rashad! Kolacja! - rozbrzmiewa się głos zza pokoju.
-Już idę! - odpowiadam, wychylając lekko głowę z łazienki, aby był lepiej słyszalny. Czuję lekki ucisk w brzuchu i przypominam sobie, że nic dzisiaj nie jadłam. W moim dystrykcie nie ma zbyt wielu głodujących. Ja nigdy bynajmniej do nich nie należałam, więc nieczęsto zdarzało mi się pozostać na głodzie przez cały dzień. Zazwyczaj prowadzi do tego brak czasu spowodowany napiętym "grafikiem". Teraz jednak, wykąpana i pachnąca, czym prędzej suszę włosy, zaplatam gruby warkocz i idę szybkim krokiem do wagonu restauracyjnego. 
Wchodząc, widzę bogato zastawiony stół, przy którym już siedzi Peter, Terry i Avery. Czuję się dziwnie wśród samych mężczyzn. Zawsze starałam obracać się raczej w towarzystwie dziewczyn, bo lepiej się z nimi dogaduję. A teraz...? Tylko faceci! No pięknie!
-Co tam piękna?- pyta ni stąd ni zowąd Terry. Nie myślę długo. Strzelam mu w twarz mocną lepęi siadam obok Petera.
-Co zrobiłem? -dziwi się i rozmasowuje dłonią opuchnięty policzek.
-Co ci strzeliło do głowy?- odpowiadam pytaniem na pytanie. - Nic do mnie nie mówisz odkąd tu jesteśmy, nawet się dobrze nie poznaliśmy, a ty chcesz mnie pięknować?! - wybucham, a ojczym obejmuje mnie swoim ramieniem.
-I mam na imię Hope... Tak możesz się do mnie zwracać i tylko tak! - kończę. Nakładam sobie w pośpiechu na talerz pierwsze lepsze wielkie mięso i bułki. Do kubka nalewam koktajl truskawkowy i wracam ze wszystkim do swojego pokoju. 
Jestem zła. Stawiam kolację na małym stoliku nocnym i zabieram się do jedzenia. Pochłaniam posiłek w zadziwiająco szybkim tempie.Jak on mógł tak powiedzieć? Czyżby wymyślił taktykę? Przecież wszyscy wiedzę, że nieszczęśliwi kochankowie się już znudzili. Zero oryginalności. Aż mi za niego wstyd. 
-Hope? - rozlega się tubalny głos i widzę, jak drzwi się otwierają. - Możemy pogadać? - nie czekając na moją odpowiedź, wchodzi do pokoju i siada po drugiej stronie łóżka.
-Nie powinieneś tu przychodzić! - stwierdzam, a w moim głosie słychać nutę współczucia dla jego głupoty.
-Chciałem cię tylko przeprosić za to przy stole. - odwracam głowę i patrzę prosto w oczy Terry'ego. - Nie powinienem tego mówić, ale doświadczenie nauczyło mnie, że dziewczyny z reguły lubią takie gadanie. 
-To raczej nie ja - podsumowuję i wciskam do ust wielki kawał wołowiny.
-Tak...- mówi pokornie- Najprawdopodobniej... - opuszcza wzrok i wychodzi z pokoju.
Lekko odwracam głowę, żeby sprawdzić, czy na pewno już go nie ma. Gdy mam pewność, odkładam widelec i padam z rozłożonymi rękami na łóżko. Czyli jednak nie jest tak tępy jak mi się wydawało, chociaż do mądrości mu jeszcze brakuje.  Ale tak sobie myślę, że trochę mi go szkoda. W końcu przyszedł, przeprosił, wytłumaczył. A ja tak szybko go osądziłam, nie czekając na to co powie. Nie! Co to ma być? Już niedługo będę musiała do zabić, nie mogę sobie pozwolić na takie myśli! Nie... Zdecydowanie nie mogę stawiać siebie w roli winnej. Trzeba będzie z nim skończyć. Szybko i skutecznie.

poniedziałek, 6 stycznia 2014

III

To nie miało tak wyglądać. Nie miałam być w roli ofiary, wybranej w przypadkowym losowaniu. Nie wiem co o tym myśleć. Na próżno wysłuchuję głosu ochotnika. Przecież wszyscy starsi uczestnicy Dożynek wiedzieli doskonale, co chciałam zrobić. W ich odczuciu spotkał mnie nie lada zaszczyt, że to właśnie ja zostałam wybrana na trybutkę z Dystryktu Pierwszego.
Kroczę w towarzystwie czterech wielkich Strażników Pokoju ku Pałacu Sprawiedliwości. W mgnieniu oka świat zaczyna się zmieniać. Staje się bardziej rozległy i zadziwiający. Niebo przybiera barwę nieskalanie czystego błękitu. A więc to tak czuli się Ci, którzy kiedykolwiek zostali wybrani. Nie wiem czy to, co się niedługo ze ma stanie jest warte tego widoku.
Wchodzę po stromych schodach, kroczę przez długą "scenę" i staję na samym środku, ramię w ramię a Averym. Czuję silną, dusząca woń kapitolońskich perfum.
-Podajcie sobie ręce! - krzyknął radośnie. Niepewnie odwróciłam się do Terry'ego i podałam mu dłoń, którą, nie czekając na nic, serdecznie uścisnął. Każda laska z jedynki zapewne wiele by dała, aby stanąć na arenie w jego towarzystwie. Ale co to, to nie ja. Jakos nie pociągają mnie jego mięśnie, czy szarmancki, zachowawczy uśmiech. Nie mogę się z nim zaprzyjaźnić. nie w takiej sytuacji, kiedy jedno będzie musiało zabić drugie...
Spoglądam przed siebie. Po minach ludzi widzę, jak barzo mi współczują i jednocześnie pokazują, że są ze mną. Prowadzona przez burmistrza, przechodzę do środka budowli, gdzie zostaje mi przydzielony przytulny pokoik, w którym mam pożegnać swoich bliskich. Bliskich... Czyli kogo? Peter na pewno jest już w pociągu i właśnie niedowierza w to, co widzi na ekranie swojego telewizora. Nikt nie przyjdzie. Moge jedynie czekać, aż wejdę do wagonu i rzuce się ojczymowi na szyję. Nigdy nie potrzebowałam jego bliskości tak jak w tej chwili.
Dlaczego to aż tyle trwa? Czy Terry ma aż tak dużo wielbicieli, że będe skazana na siedzenie w tej samotni do wieczora? Nagle, ku mojemy zdziwieniu, drzwi sie otwierają, a do pokoiku wchodzi niewysoki, tęgi mężczyzna. Nie od razu go rozpoznaję bez śnieznobiałego kombinezonu i kasku. To Alec - strażnik z budki przy Wiosce Zwycięzców.
-Hej Alec - zagaduje jak zwykle rano, bo nie wiem, co innego powinnam powiedziec w takiej sytuacji.
-Dasz rade Hope! - jeszcze nigdy nie słyszałam, żeby jego głos był tak czuły i pełny nadziei.
-Dzięki - powiedziałam i postanowiłam rozkoszować się tymi słowami - Ale nie obiecuję, że wygram. - chyba warto by było go o tym zapewnić, bo po co się okłamywać? Spodziewałam się, że będzie próbował mnie przekonywać, iż będę najlepsza, czy pokonam wszystkich, ale on tylko objął mnie mocno i przytulił do siebie. Niestety nie trwało to długo, ponieważ wielki, uzbrojony po zęby strażnik zakomunikował, że to koniec spotkania.
-Nie daj się pokonać! - powiedział na pożegnanie Alec, po czym mrugnął do mnie krzepiąco i zniknął za mosiężnymi, dębowymi drzwiami. Padłam na miękką, skórzaną kanapę. Nie więrzę w to, że wyszystko niedługo się skończy.
Wychodze z wozu na stację pełną wiwatujących mieszkańców jedynki. Przed sobą widzę długi pociąg i nawet nie chcę sie domyślać, co będzie po przekroczeniu progu wagonu wejściowego. Staram się cały czas iść za Terry'm, ponieważ wtedy to on odeprze pierwszy atak mojego ojczyma. Stawiam krok za krokiem. Ostrożnie, aby nie popełnić żadnego niepotrzebnego błędu. powili stawiam nogi na kolejnych schodkach i gdy tylko wchodze do pierwszego przedziału, słysze swoje imię niemalże wykrzyczane i czuje na sobie ciepło ciała Petera, który otacza mnie teraz silnymi, ciepłymi ramionami. Wiedziałam, że tak będzie, choć czuję się dziwnie, bo nigdy jeszcze nie byliśmy siebie tak blisko. Dopiero teraz zastanawiam się, czy na prawdę była to dobra decyzja? Może powinnam docenić to, że mam chociaz Petera i bynajmniej dla niego musze pozostać żywa? Ale teraz to nie ma najmniejszego znaczenia. 
-Przepraszam - wyrywa mi się odruchowo, a on odsuwa mnie od siebie na długość swoich ramion i patrzy mi głęboko w oczy. 
-Ty nie masz mnie za co przepraszać. To wszystko przez tych kapitolońskich kretynów! - cały Peter. Mimo najbardziej beznadziejnej sytuacji, zawsze starał się obracać wszystko w żart. Dopiero teraz mogę mu się lepiej przyjrzeć. Nigdy jakoś nie było na to czasu. I w końcu wiem, co moja mama w nim widziała. Jest całkiem przystojny. Wysoki, dobrze zbudowany brunet z wielkimi, zielonymi oczami. Wiem, że muszę mu wyznac prawdę. Nigdy nie umiałam go okłamywać, także teraz jestem przekonana, że powinien wiedzieć o moich niedoszłych zamiarach.
-Hope. - słysze za moimi plecami tubalny głos.
-Tak? - odwracam się i dopiero teraz zdaję sobie sprawę z tego, że tak na prawdę nie zamieniłam z Terry'm ani słowa.
-Nie sądzisz, że twój ojczym byłby dla ciebie, i przy okazji dla mnie, bardziej pomocny, gdybyśmy zaczeli z nim omawiać naszą strategię? - zmierzył mnie pytającym spojrzeniem. Czyli jednak zależy mu tylko na wygranej! No jasne. Można się było tego domyślić od razu. Bo dlaczego miałby nie wygrać? Ma warunki: śliczna buzia i wielkie bicepsy na pewno zapewnią mu masę sponsorów, ale co poradzić?
-Tak, jasne! - potakuję, bo nie widzę nic złego w przyswajaniu nowej wiedzy - Chyba tak będzie najlepiej.
-Więc może zacznijmy od razu? - pyta Peter z nieskrywanym uśmiechem. Teraz już wiem, dlaczego zawsze to on zgłasza się na mentora. Po prostu sprawia mu to przyjemność. Potrafi rozpromienić trybutom ich ostatnie dni. 
-A więc... - zaczyna i od razu bez zbędnych wstępów przechodzi do sedna. - Terry... W jakiej dziedzinie walki czujesz się najlepiej? - patrzę na swojego kompana.
-No nie wiem. Chyba walka mieczem. - czyli jednak nie jest tak pewny siebie jak mi się wydawało.
-Dobrze! - Peter trysnął energią nieoczekiwanie niczym wulkan. - Hope... A jakie są twoje atuty? - posłał mi zachęcające spojrzenie.
-Trudno mi powiedzieć. Umiem pomagać ludziom, nie ich zabijać. - oznajmiam i widząc zdegustowane miny obu panów dodaję - Ale szybko sie uczę. - nie sądzę, aby ich to uspokoiło.
-Dobrze... - podsumowuje mój ojczym, a ja zaczynam sie zastanawiać, czy on na wszystko ma jedną odpowiedź. - Najweżniejsze, żebyście znaleźli sobie zaufanych sojuszników. I powiem więcej! najlepiej, jakby ich umiejętności były odmienne niż wasze. Bo różnorodność jes pomocna! - skwitował wesoło, po czym wstał od mahoniowego stołu i bez słowa wyszedł z wagonu. 
Zostałam tylko ja, Terry i ta niezręczna cisza wśród szklanej zastawy barków z alkoholami. Widzę po jego minie, że nadal stara się zrozumieć sens słów Petera. Może jest duży i silny, ale rozumem nie grzeszy. Czuję, że w tym duecie to ja będę tym myślącym ogniwem. 
-Ja też juz pójdę. Musze poukładać sobie to wszystko w głowie. - żegnam sie i równiez wychodzę z przedziału. Nie mam ochoty na czyjekolwiek towarzystwo, a materiału do przemysleń jest całkiem sporo.

II

Samotnie zmierzam w stronę Pałacu Sprawedliwości. Obok mnie przechodzi wiele młodych osób. Niektórych znam lepiej, niektórych gorzej. Widzę przestraszone twarze dziewczynek w kolorowych, wyblakłych sukienkach. Mam ochotę podejść do każdej z nich, objąć ją i powiedzieć, że cokolwiek się stanie, nic im nie grozi. Są bezpieczne, a to ja idę na śmierć.
Podchodzę do miejsca, w którym Strażnicy Pokou zapisują uczestników Dożynek. Po wejściu na plac widzę, jak bardzo różnię sie od reszty ludzi w bladych, spranych, odświętnych ubraniach. Dopiero teraz zdaję sobie sprawę, że zapomniałam zjeść śniadanie, ale jest już za późno, bo właśnie w tej chwili na wielki podest przed marmurową budowlą wchodzi Avery Agroil - opiekun trybutów z naszego dystryktu.
-Witajcie - powiedział, nie kryjąc entuzjazmu - na Dożtnkach, rozpoczynających dziewięćdziesiąte Głodowe Igrzyska! - uraczył nas nikłym uśmiechem, ale raczej nieliczni go odwzajemnili. - Zanim przystąpimy do losowania tegorocznych trybutów, chciałbym zaprosić was serdecznie do obejrzenia zapierającego dech w piersiach filmu.
Ucichł, a na wielkiej, białej płachcie pojawiły się postacie, które pokazują dokładnie co roku na Dożynkach. Widzę wielkiego kosogłosa z rozpostartymi skrzydłami, sprawiającego wrażenie, jakby frunął w ogniu. Po paru sekundach moim oczom ukazują się dwie postacie, mniej więcej w moim wieku. Dziewczyna ma mocny, wyrazisty makijaż i długie brązowe włosy, upięte w staranny warkocz. Chłopak natomiast jest dobrze zbudowanym blondynem o przenikliwym, bystrym spojrzeniu. Oboje ubrani są w czarne, płonące kombinezony. Znam tę historię od dziecka. Para nieszczęśliwych kochanków wysłanych razem na arenę. Podstęp z jagodami. Gniew Kapitolu. Rebelia. I na samym końcu tragiczna śmierć młodych. Jak o tym myślę, nie wiem, co sądzić. Trochę mi ich nawet szkoda, ale na ilę mogę wierzyć w tę opowieść, stającą się powoli legendą? Na ile mogę wierzyć w prawdziwość ich uczuć? Chciałabym wiedzieć jak było naprawdę. Bez kolorowanek Kapitolu. Niestety... Nie dane jest mi się tego dowiedzieć. Teraz mogę tylko wierzyć, że Katniss, jaki i Peeta, będą czuwać nade mną, kiedy już znajdę się na arenie.
Film trwa. Ukazują się krwawe sceny batalistyczne. Słychać budyjącą napięcie muzykę. I kiedy dochodzi do ujęcia, w którym z nieba spadają miliony małych bomb-spadochronów, słychać tylko głośny huk i na ekrany wkracza wielka flaga Kapitolu, a narrator złowrogim, stanowczym głosem oznajmia: NIE MA INNEGO ZWYCIĘZCY W STARCIU Z POTĘGĄ KAPITOLU!
Nienawidzę tego klipu. Widać, że kapitolończycy chcą zastraszyć bezbronne społeczeństwo Panem, ale nie do końca im to wychodzi, gdyż starsi nie zapomnieli jeszcze wydarzeń sprzed kilkunastu lat. 
-Piękne! - z rozmyślań wyrywa mnie głos Avery'ego, obwieszczający nadejście losowania. - Nadszedł czas, aby wybrać dwóch trybutów, z których jeden, miejmy nadzieję, wygra tegoroczne Głodowe Igrzyska. - znów zaszczycił nas trudno zauważalnym uśmiechem i począł mówić dalej. - Tym razem zaczniemy od mężczyzn. - Podszedł do wielkiej kuli, wypełnionej kartkami z nazwiskami wszystkich przedstawicieli płci męskiej w wieku od 12 do 18 lat. Zanurzył ręke i począł leniwie ruszać nią w góre i w dół... W prawo i w lewo... A na samym końcu toczyc idealne koła. Zatrzymał ramię, chwycił skrawek papieru i wyciągnął go z puli. 
A więc to już... Teraz już postanowione i tylko ochotnik może zmienić to, co prawie przesądzone. Agroil podchodzi do statywu, przybliża usta do mikrofonu i z jego buzi wydobywa się głos:
-Terry Holden! - rozglądam się odruchowo i nasłuchuję zgłoszenia ochotnika, lecz na próżno. Czterech Strażników Pokoju już prowadzi wysokiego, bladego szesnastolatka w stronę podestu przed Pałacem Sprawiedliwości. 
To już teraz. Nie ma odwrotu. Postanowiłam i zdania nie mogę zmienić. Biorę głęboki oddech i patrzę, jak Avery szuka w puli potencjalnego "żeńskiego trybuta". Serce bije mi jak oszalałe, ale jest mi lepiej, jak tylko pomyślę, że swoim heroicznym czynem ocalę komus życie. Nie wierzyłam, że kiedyś nadejdzie ten moment, ale właśnie w tej chwili chciałabym, aby był przy mnie Peter. 
Już widzę jak się zdziwi, gdy zobaczy mnie wchodzącą do pociągu w jedną stronę. Pewnie gdy dowie się, że sama się do tego zgłosiłam, znienawidzi mnie do końca życia. Czyli stosunkowo krótko, więc chyba nie mam się czego obawiać. Teraz... Mam w głowie słowa "zgłaszam się na trybuta". Już chcę je wykrzyczć. Opiekun jedynki otwiera karteczkę i z jego ust wydobywa się nazwisko.
-Hope Rashad!
Moje nazwisko...

sobota, 4 stycznia 2014

I

Noc jest dzisiaj tak piękna. Być może jedyna spokojna, jaką dane mi jest przeżyć. Nie... Zdecydowanie jedyna. Jutro dożynki, a ja jestem pewna swego. W dystrykcie oprócz ojczyma nie mam nikogo, dla kogo warto by było żyć. Więc jeśli tak, dlaczego ktoś inny miałby tracić bliskich? Przecież to mnie zawsze szkolono do tego, abym mogła wyjść na arenę. Ale nie jestem taka, jak reszta ludzi z mojego małego "państwa". Oni pragną wyłącznie zabić rywali i tyle. Zdobycie sławy i pieniędzy to priorytety w ich pustym, próżnym życiu. Nie ukrywam... Być może pieniądze by mi się przydały, no ale bądźmy realistami. Nie uda mi się wygrać. Nie... Ja jestem w tej grze tylko małym, nic nie znaczącym pionkiem, zbawiającym, chociaż na chwilę, część dzieci z Jedynki.
Budzi mnie śpiew ptaków. To nie żadna nowość, gdyż mój dom mieści się w Wiosce Zwycięzców na skraju dystryktu tuż przy ogrodzeniu, będącym cały czas pod napięciem. Ostatnio nawet postawili tu budkę Strażnika Pokoju, ale osobiście nie mam pojęcia po co. To Jedynka! Tutaj ludzie żyją w zgodzie z Kapitolem. Oczywiście na ile to możliwe. Nikt tak na prawdę nawet nie próbowałby sprzeciwić się panującym tu zasadom. Śmieję się, że postawili mi przy domu Strażnika, żebym w końcu znalazła sobie towarzystwo. Oczywiście w szkole mam mnóstwo znajomych, z którymi bardzo dobrze się dogaduję, ale na dłuższą metę by to nie wyszło, gdyż zwyczajnie do siebie nie pasujemy. Ja to ta inna. Zawsze taka byłam. Nie gorsza, ale miałam swój świat, poglądy...
Nie chce na dożynki. Wiem, że prawdopodobnie są to moje ostatnie, więc wzięłam sobie za punkt honoru wyglądać lepiej niż zazwyczaj. Pośpiesznie się myję się i susze włosy przy kominku. To właściwie jedyny powód, dla którego płonie tam ogień. Przechodząc do pokoju wciąż zastanawiam się, co zrobić z moimi rozwianymi włosami. Widząc piękną, zieloną sukienkę do kolan, od razu wiem,że ciasno upięty kok na czubku głowy będzie idealnie dopełniał końcowego efektu.
Przez chwilę zastanawiam się, gdzie jest mój ojczym - Peter - ale szybko dochodzi do mnie, że pewnie jak co roku o tej porze fura stylistów przygotowuje go do publicznego wystąpienia w roli, niebawem mojego, mentora. Od kiedy moja mama wzięła z nim ślub, oglądałyśmy igrzyska jeszcze uważniej, próbując wychwycić momenty, których był on prekursorem. Apotem mama zmarła. Zaraz po tym, jak mojego jedynego, starszego brata zabrali do Kapitolu, nie wytrzymała psychicznie. Miałam wtedy sześć lat, więc niewiele z tego pamiętam. Nazywał się Tony. Był wysoki i o 10 lat ode mnie starszy. Zawsze w niedzielne popołudnie zabierał mnie na jedyny w okolicy plac zabaw. To tyle. Więcej nie pamiętam. Odszedł zdecydowanie za szybko i nawet nie zdążyłam go dobrze poznać. Dziś mija jedenaście lat od tamtych wydarzeń. Wiem, że jestem już gotowa i bez wyrzutów mogę zgłosić się na zaszczytne miejsce trybuta z Dystryktu Pierwszego!