To nie miało tak wyglądać. Nie miałam być w roli ofiary, wybranej w przypadkowym losowaniu. Nie wiem co o tym myśleć. Na próżno wysłuchuję głosu ochotnika. Przecież wszyscy starsi uczestnicy Dożynek wiedzieli doskonale, co chciałam zrobić. W ich odczuciu spotkał mnie nie lada zaszczyt, że to właśnie ja zostałam wybrana na trybutkę z Dystryktu Pierwszego.
Kroczę w towarzystwie czterech wielkich Strażników Pokoju ku Pałacu Sprawiedliwości. W mgnieniu oka świat zaczyna się zmieniać. Staje się bardziej rozległy i zadziwiający. Niebo przybiera barwę nieskalanie czystego błękitu. A więc to tak czuli się Ci, którzy kiedykolwiek zostali wybrani. Nie wiem czy to, co się niedługo ze ma stanie jest warte tego widoku.
Wchodzę po stromych schodach, kroczę przez długą "scenę" i staję na samym środku, ramię w ramię a Averym. Czuję silną, dusząca woń kapitolońskich perfum.
-Podajcie sobie ręce! - krzyknął radośnie. Niepewnie odwróciłam się do Terry'ego i podałam mu dłoń, którą, nie czekając na nic, serdecznie uścisnął. Każda laska z jedynki zapewne wiele by dała, aby stanąć na arenie w jego towarzystwie. Ale co to, to nie ja. Jakos nie pociągają mnie jego mięśnie, czy szarmancki, zachowawczy uśmiech. Nie mogę się z nim zaprzyjaźnić. nie w takiej sytuacji, kiedy jedno będzie musiało zabić drugie...
Spoglądam przed siebie. Po minach ludzi widzę, jak barzo mi współczują i jednocześnie pokazują, że są ze mną. Prowadzona przez burmistrza, przechodzę do środka budowli, gdzie zostaje mi przydzielony przytulny pokoik, w którym mam pożegnać swoich bliskich. Bliskich... Czyli kogo? Peter na pewno jest już w pociągu i właśnie niedowierza w to, co widzi na ekranie swojego telewizora. Nikt nie przyjdzie. Moge jedynie czekać, aż wejdę do wagonu i rzuce się ojczymowi na szyję. Nigdy nie potrzebowałam jego bliskości tak jak w tej chwili.
Dlaczego to aż tyle trwa? Czy Terry ma aż tak dużo wielbicieli, że będe skazana na siedzenie w tej samotni do wieczora? Nagle, ku mojemy zdziwieniu, drzwi sie otwierają, a do pokoiku wchodzi niewysoki, tęgi mężczyzna. Nie od razu go rozpoznaję bez śnieznobiałego kombinezonu i kasku. To Alec - strażnik z budki przy Wiosce Zwycięzców.
-Hej Alec - zagaduje jak zwykle rano, bo nie wiem, co innego powinnam powiedziec w takiej sytuacji.
-Dasz rade Hope! - jeszcze nigdy nie słyszałam, żeby jego głos był tak czuły i pełny nadziei.
-Dzięki - powiedziałam i postanowiłam rozkoszować się tymi słowami - Ale nie obiecuję, że wygram. - chyba warto by było go o tym zapewnić, bo po co się okłamywać? Spodziewałam się, że będzie próbował mnie przekonywać, iż będę najlepsza, czy pokonam wszystkich, ale on tylko objął mnie mocno i przytulił do siebie. Niestety nie trwało to długo, ponieważ wielki, uzbrojony po zęby strażnik zakomunikował, że to koniec spotkania.
-Nie daj się pokonać! - powiedział na pożegnanie Alec, po czym mrugnął do mnie krzepiąco i zniknął za mosiężnymi, dębowymi drzwiami. Padłam na miękką, skórzaną kanapę. Nie więrzę w to, że wyszystko niedługo się skończy.
Wychodze z wozu na stację pełną wiwatujących mieszkańców jedynki. Przed sobą widzę długi pociąg i nawet nie chcę sie domyślać, co będzie po przekroczeniu progu wagonu wejściowego. Staram się cały czas iść za Terry'm, ponieważ wtedy to on odeprze pierwszy atak mojego ojczyma. Stawiam krok za krokiem. Ostrożnie, aby nie popełnić żadnego niepotrzebnego błędu. powili stawiam nogi na kolejnych schodkach i gdy tylko wchodze do pierwszego przedziału, słysze swoje imię niemalże wykrzyczane i czuje na sobie ciepło ciała Petera, który otacza mnie teraz silnymi, ciepłymi ramionami. Wiedziałam, że tak będzie, choć czuję się dziwnie, bo nigdy jeszcze nie byliśmy siebie tak blisko. Dopiero teraz zastanawiam się, czy na prawdę była to dobra decyzja? Może powinnam docenić to, że mam chociaz Petera i bynajmniej dla niego musze pozostać żywa? Ale teraz to nie ma najmniejszego znaczenia.
-Przepraszam - wyrywa mi się odruchowo, a on odsuwa mnie od siebie na długość swoich ramion i patrzy mi głęboko w oczy.
-Ty nie masz mnie za co przepraszać. To wszystko przez tych kapitolońskich kretynów! - cały Peter. Mimo najbardziej beznadziejnej sytuacji, zawsze starał się obracać wszystko w żart. Dopiero teraz mogę mu się lepiej przyjrzeć. Nigdy jakoś nie było na to czasu. I w końcu wiem, co moja mama w nim widziała. Jest całkiem przystojny. Wysoki, dobrze zbudowany brunet z wielkimi, zielonymi oczami. Wiem, że muszę mu wyznac prawdę. Nigdy nie umiałam go okłamywać, także teraz jestem przekonana, że powinien wiedzieć o moich niedoszłych zamiarach.
-Hope. - słysze za moimi plecami tubalny głos.
-Tak? - odwracam się i dopiero teraz zdaję sobie sprawę z tego, że tak na prawdę nie zamieniłam z Terry'm ani słowa.
-Nie sądzisz, że twój ojczym byłby dla ciebie, i przy okazji dla mnie, bardziej pomocny, gdybyśmy zaczeli z nim omawiać naszą strategię? - zmierzył mnie pytającym spojrzeniem. Czyli jednak zależy mu tylko na wygranej! No jasne. Można się było tego domyślić od razu. Bo dlaczego miałby nie wygrać? Ma warunki: śliczna buzia i wielkie bicepsy na pewno zapewnią mu masę sponsorów, ale co poradzić?
-Tak, jasne! - potakuję, bo nie widzę nic złego w przyswajaniu nowej wiedzy - Chyba tak będzie najlepiej.
-Więc może zacznijmy od razu? - pyta Peter z nieskrywanym uśmiechem. Teraz już wiem, dlaczego zawsze to on zgłasza się na mentora. Po prostu sprawia mu to przyjemność. Potrafi rozpromienić trybutom ich ostatnie dni.
-A więc... - zaczyna i od razu bez zbędnych wstępów przechodzi do sedna. - Terry... W jakiej dziedzinie walki czujesz się najlepiej? - patrzę na swojego kompana.
-No nie wiem. Chyba walka mieczem. - czyli jednak nie jest tak pewny siebie jak mi się wydawało.
-Dobrze! - Peter trysnął energią nieoczekiwanie niczym wulkan. - Hope... A jakie są twoje atuty? - posłał mi zachęcające spojrzenie.
-Trudno mi powiedzieć. Umiem pomagać ludziom, nie ich zabijać. - oznajmiam i widząc zdegustowane miny obu panów dodaję - Ale szybko sie uczę. - nie sądzę, aby ich to uspokoiło.
-Dobrze... - podsumowuje mój ojczym, a ja zaczynam sie zastanawiać, czy on na wszystko ma jedną odpowiedź. - Najweżniejsze, żebyście znaleźli sobie zaufanych sojuszników. I powiem więcej! najlepiej, jakby ich umiejętności były odmienne niż wasze. Bo różnorodność jes pomocna! - skwitował wesoło, po czym wstał od mahoniowego stołu i bez słowa wyszedł z wagonu.
Zostałam tylko ja, Terry i ta niezręczna cisza wśród szklanej zastawy barków z alkoholami. Widzę po jego minie, że nadal stara się zrozumieć sens słów Petera. Może jest duży i silny, ale rozumem nie grzeszy. Czuję, że w tym duecie to ja będę tym myślącym ogniwem.
-Ja też juz pójdę. Musze poukładać sobie to wszystko w głowie. - żegnam sie i równiez wychodzę z przedziału. Nie mam ochoty na czyjekolwiek towarzystwo, a materiału do przemysleń jest całkiem sporo.
Naprawę ciekawie się zaczyna, chociaż zdziwiłam się, że nie było ochotników, w końcu to dystrykt pierwszy i o ile przy Hope jestem to w stanie zrozumieć, bo inne dziewczyny wiedziały, że i tak chciała się zgłosić, to jestem zaskoczona, że nie znalazł się żaden butny i zbyt pewny siebie chłopaczek, który poszedłby na ochotnika.
OdpowiedzUsuńTak czy siak z niecierpliwością czekam na następny rozdział i byłoby miło, gdybyś mogła mnie informować na blogu: listy-niczyje.blogspot.com