sobota, 13 grudnia 2014

IX

     -Zostaw go! - krzyknęłam nienaturalnym dla mnie głosem i automatycznie szarpnęłam jakiegoś wielkiego chłopaka za starannie wyprasowany, lekko spocony podkoszulek. 
-Nie wtrącaj się dziecko. - odpowiedział z politowaniem, równocześnie odpychając mnie od siebie z taką siłą, że ledwo utrzymałam równowagę. 
-Przepraszam. Uwierz mi... - tłumaczył się Terry piszcząc jak dziecko, jednak było w tym tyle naiwnej żałości i strachu, że nie sposób było siedzieć cicho i obserwować.
Nie minęło trzydzieści sekund a strażnicy, którzy mieli za zadanie nas pilnować dyskretnie wyprowadzili mięśniaka z sali treningowej.
-Co to miało być? - zapytałam towarzysza z wyrzutem. - Czy na prawdę tak trudno jest nie wdawać się w bójki i nie zwracać na siebie szczególnej uwagi? 
-Wybacz. - przetarł czoło i zwrócił wzrok ku podłodze.
-Nie masz powodów, żeby mnie przepraszać. - powiedziałam bardziej w gniewie niż kierowana uprzejmością. - Chcę tylko wiedzieć o co poszło.
-To był Will. Spytałem jedynie o ewentualne plany co do sojuszników. - uderzyłam dłonią w czoło. - No co? - spytał jak gdyby nie zrobił właśnie nic głupiego. - Jest z dwójki. Chyba powinniśmy w tak zwanych "normalnych warunkach" trzymać się razem. Za to on chyba... Chyba nie kwapił się do zawiązania jakiegokolwiek sojuszu. 
-Wybacz... - nie wytrzymałam i zaczęłam jakkolwiek to brzmi krzyczeć szeptem. - Ale czy to nie ty przypadkiem zajrzałeś do mojego pokoju i prawie błagałeś abym nie starała się o przymierze z resztą karierowców? Jestem bardzo cierpliwa i tolerancyjna jeśli tylko nikt nie wchodzi mi w paradę i nie daje sprzecznych sygnałów. Nie spodziewam się wyżyć na arenie zbyt długo ale mógłbyś mi przynajmniej oszczędzić swojej głupoty przez te ostatnie, powiedzmy, kilka dni życia. Bo jest to ostatnie na co mam w tej chwili ochotę. - skończyłam mniej więcej tak szybko jak zaczęłam i czym prędzej wyszłam w sali. 
     Przebywanie obok tego kretyna zdecydowanie nie było tym, na co miałam ochotę przez najbliższe godziny. Wpadłam do pustego, sterylnie czystego pokoju i rzuciłam się na łóżko. Nie wiem ile tak leżałam. Godzinę, Dwie. A co to za różnica. Chyba należy mi się jeszcze odrobinę prywatności. Tak... Prywatności - myślę sobie. Przecież to jasne, że Ośrodek Szkoleniowy jest naszpikowany kamerami i mikrofonami, które mają za zadanie wyłapać każdy nasz ruch. Założę, się, że znalazłabym jakąś nawet w łazience. 
     Łazienka! To chyba idealna pora na zażycie odprężającej kąpieli. W końcu kiedy korzystać jak nie teraz. I znów wszystko szlag trafia, gdy nagle widzę kogoś, kto całkowicie bez pukania wchodzi do pokoju, siadając na łóżku. 
     Na oko dałabym mu 16 lat, ale nie jestem pewna. Ma puszyste, przypominające zadbane, blond włosy. Przy pierwszym spojrzeniu mam wrażenie, że jego oczy są całe czarne, jednak z czasem orientuję się, że ciemne źrenice prawie całkowicie zasłaniają  błękitne tęczówki. 
-Kim jesteś? - nie chcę więcej gości, nowych "znajomych", ale jego arystokratyczna postawa nie pozwala przejść obojętnie, lub wykopać za drzwi.
Milczy. I co teraz? Cały czas lustruje mnie wzrokiem, jednak w dalszym ciągu nic nie mówi.
-Jak mam się do Ciebie zwracać? - tym razem ujęłam pytanie trochę inaczej. 
-Warren. - odpowiedział krótko i rzeczowo. Nie wiem dlaczego, ale mimo że nie chciałam żadnego towarzystwa, pozwalałam sobie na jego obecność. 
-Mogę wiedzieć, z którego jesteś dystryktu? -nie pasowała mi ta sztuczna uprzejmość, brzydzę się nią, ale chyba tylko tak do niego dotrę. Automatycznie popatrzył na mnie tak, jakby chciał zabić.
-Nie wyglądasz na taka, która ocenia ludzi ze względu na ich przynależność do dystryktu. - nie wiedziałam co odpowiedzieć. To trudne rozmawiać z kimś, kogo nie dość, że się nie zna, to na dodatek nie wie się jaki jest cel jego wizyty.
-Dlaczego tu jesteś? - nie wiem, czy to nie za odważne, ale nie chcę dłużej czekać. Nie należę do tych cierpliwych.
-Nie chce, abyś zrobiła coś głupiego. 
-Chyba nie rozumiem... - czy to zemną jest coś nie tak, czy to on mówi zagadkami.- Może zechcesz jednak wyjaśnić, sprecyzować, cokolwiek? - zaryzykowałam.
-Wiem, co stało się kiedyś na igrzyskach z twoim bratem. Bardzo głupio tak umierać, więc jeśli pozwolisz i będziesz na tyle mądra, to zechcę nie dopuścić do tego aby i ciebie spotkał taki los. - zamarłam. Przez kilka minut nie miałam pojęcia, co odpowiedzieć. Siedzieliśmy tak w milczeniu. Raz po raz spoglądałam w oczy chłopaka, próbując zrozumieć, co własnie czuję. To wyznanie zaskoczyła mnie, lecz z drugiej strony poczułam się dla kogoś ważna. Ale dlaczego? Dlaczego obcy, którego nawet nie znam, oferuje swoją pomoc zwykłej szesnastolatce. 
-Nie chciałam sojuszu. - otwieram usta i wypływa z nich jedynie to zdanie, choć nie do końca ja to kontroluję.
-Nie proponuje ci go. - wstał i jeszcze raz popatrzył mi w oczy. - To coś głębszego niż sojusz. - zaczekał chwile. - Swego rodzaju zobowiązanie. - powiedział w końcu i wyszedł z pokoju. 
     Znów zostałam sama. Nie wiem ile trwała wizyta, ale odkąd Warren wyszedł zapadła głucha cisza, której nie mogłam znieść. 
-Aaaaa! - krzyknęłam ni stąd ni zowąd, nie wiedząc co innego mogłabym zrobić aby ją przerwać. "Świat jest zbyt zabiły, abym mogła go zrozumieć." - pomyślałam i opuściłam głowę na miękkie poduszki. I nie wiem nawet w którym momencie zasnęłam.

___________
Jestem mistrzem krótkich rozdziałów, które są krótsze nawet od niektórych prologów. Ale cóż uczynić. "Bardzo mi z tego powodu wszystko jedno" - i choć nienawidzę tego zdania pasuje tu jak nic! Tak więc piszę, słowa dotrzymuję, zaglądam tak często jak mogę, ale zawsze to coś. W każdym razie wypociny do rozdziału IX dodane i życzę w miarę miłego czytania ;)


   


środa, 3 grudnia 2014

VIII

    Zeszłam do jadalni. Czekało tam na mnie mnóstwo rarytasów, na które normalnie zapewne bym się łapczywie rzuciła, ale dzisiaj nie miałam na nic ochoty. Patrzę jednak na pięknie wyglądające naleśniki, oblane ciemną czekoladą i nie mogę powstrzymać się przed ich spróbowaniem.
-Witaj Hope! - rzucił gdzieś zza stołu Peter.- Widzę, że apetyt dopisuje. - Wydaje się być całkiem zadowolony. Może po prostu się wyspał? A może to te kapitolońskie klimaty tak na niego działają.
-Nie mogę narzekać na to jedzenie. Jest jak z bajki, więc jem póki jeszcze mogę. - Jego mina jakby odrobinę zrzedła.
-Hope... - zaczął powoli, jakby chcąc upewnić się, że będę go słuchać. - Wiem, że nie byłem nigdy najlepszym opiekunem, ale wiedz, że bardzo się starałem. - wiedziałam to wszystko, ponieważ temat ten był wałkowany tysiące razy, aczkolwiek nigdy nie pozwoliłam mu dokończyć, więc tym razem, zamiast wyjść z trzaskiem drzwi, po prostu posłałam Peterowi łagodny uśmiech, zachęcający do kontynuowania wywodu. Kto wie, może więcej nie będzie okazji na szczerą rozmowę? - Nie zdajesz sobie sprawy jak trudno jest zastąpić matkę, ojca i brata jednocześnie.  - "oczywiście, ale ja wcale o to nie prosiłam"-myślę. - Pamiętam jakby to było dziś, jak Tony bezwładnie pada na arenie, pchnięty nożem przez kogoś z dwójki.
-Nie musisz mi tego przypominać Peter.- przerywam, gdyż nie musi mi jeszcze raz dokładnie tego opisywać. Całkiem dobrze pamiętam jak to wtedy było. A nagrania nie trzeba było mi pokazywać więcej niż raz, jak już byłam na tyle dojrzała, żeby cokolwiek z niego zrozumieć.
-Wybacz, nie tylko dla Ciebie jest to trudne, ale chcąc przeżyć tam, musisz się nauczyć przezwyciężać swoje słabości. To bardzo możliwe, że każdy będzie się starał je wykorzystać. Tak samo, dobrze by było, gdybyś znała słabe strony swoich przeciwników, choć już na starcie masz dobrą pozycję. - zawiesza na chwilę głos, a ja próbuje go zrozumieć. Z jednej strony to niesprawiedliwe, aby wykorzystywać we własnych celach aspekty z prywatnego życia innych trybutów. Z drugiej zaś, co to za różnica, skoro oni zapewne będą chcieli zrobić to samo ze mną?
-Dobrze, zgadzam się, ale chcę, żebyś mi to wytłumaczył w najbardziej łopatologiczny sposób, w jaki potrafisz. Nie jestem dzisiaj w dobrej kondycji. - uległam, choć nie do końca pojmuję to, co w tej chwili mną kierowało.
-Poszło łatwiej niż myślałem. - zaczął w niezbyt szczęśliwy sposób, lecz widząc moje niezadowolenie, postanowił szybko kontynuować. - Uważam, że najlepszym sposobem jest zawiązanie sojuszu. -
-W sumie żadna nowość. Ale możesz kontynuować. Dlaczego to takie ważne?
-Więc najbardziej, jak to ujęłaś, łopatologicznie, będzie tak: trzymaj przyjaciół blisko, a wrogów jeszcze bliżej. - popatrzył na mnie i w dziwny sposób uśmiechnął się. - Uważam, że nawet Terry może okazać się twoim wrogiem jak przyjdzie co do czego. Choć póki co sprawia wrażenie dosyć zaufanej osoby.  Pamiętaj, że czeka cię dwa razy trudniejsze zadanie, niż ja miałem. Moja arena była tylko dziecięcym placem zabaw. To, co zaczęli tworzyć po próbie zniszczenia całego systemu przez rebeliantów, przechodzi już ludzkie pojęcie. Ale dasz sobie radę.
-Nie jestem tego taka pewna. - wyrzuciłam w końcu z siebie. - Przez jakiś czas myślałam, że może faktycznie coś z tego wyjdzie, ale cały ten Kapitol mnie autentycznie przeraża. Nie wiem jak będzie na samej arenie, ale póki co nie jestem w najlepszym nastroju. I... - nie wiedziałam co powiedzieć, ale czułam, że coś bardzo chciało ze mnie wyjść.
-Słucham. - zachęcił Peter, lecz w tej chwili uniosłam tylko lekko głowę i opuściłam pomieszczenie. Pospiesznie udałam się do swojej sypialni, aby tam nałożyć na siebie strój odpowiedni do ćwiczeń, które na mnie czekały.
  Tak czułam, że sesje treningowe przed wyjściem na arenę będą cięższe niż samo przetrwanie tam, na miejscu. Mimo wszelkich starań nie daję do końca rady podźwigać tych wielkich, ciężkich mieczy, toporów, i tym podobnych narzędzi zbrodni. Z zazdrością patrzę na innych trybutów, którzy bez najmniejszego zawahania zabierają się za coraz to nowe przyrządy. Oni jednak są wyraźnie zdziwieni, widząc dziewczynę z dystryktu pierwszego, nie umiejącą poradzić sobie z otaczająca ją salą treningową. Myślę, że Peter nie byłby ze mnie dumny, gdyby właśnie na to patrzył.
-Musisz wkładać w to więcej siły, Hope! - zagadnął Terry, gdy znaleźliśmy się razem na stanowisku "sztuka przetrwania". To miejsce zdecydowanie podobało mi się najbardziej i w końcu nauczyłam się rozpalać dobrze ognisko, z czego byłam bardzo dumna.
-Przecież idzie mi nieźle! - uniosłam się odrobinę. - Widzisz? - wskazałam dłonią na nikły płomyczek. - Przecież się pali. Sama to rozpaliłam...
-Mówię o siekaniu mieczem i rąbaniu toporem. - wyjaśnił nie,  kryjąc irytacji, ale nadal się uśmiechał. Nie było mowy, by uśmiech zszedł mu z twarzy kiedykolwiek. Bynajmniej ja tak czułam. - Nie ważne. Rób co chcesz, ale mnie o pomoc nie proś, jak ktoś postawi cię pod ścianę i będzie chciał poderżnąć gardło .
     Czym prędzej przewróciłam oczyma i odwróciłam wzrok. Nie mam zamiaru zamienić z nim ani jednego słowa więcej. Chyba nikt inny na tym świecie nigdy mnie tak nie irytował jak ten człowiek.
-Coś ty taka nie w sosie? - zagadnęła mnie jakaś dziewczyna, chyba w moim wieku. - Twoi rodacy są zwykle w bardziej bojowym nastroju.
-Po prostu trochę się zmęczyłam - odparłam, jakby od niechcenia. Prawda jest taka, że nie chciałam zawierać zbyt wielu nowych znajomości,ponieważ im mniej mam do stracenia tym podobno lepiej dla mnie. Peter powtarzał to wiele razy, nauczony wieloletnim mentorowaniem. Początkowo nie rozumiałam sensu tych słów, jednak z wiekiem dotarło to do mnie. 
   Wpadłam w jakieś dziwne zamyślenie, lecz gdy po chwili ocknęłam się z transu, spostrzegłam, że tajemnicza trybutka nadal koło mnie ostaje.  Uważnie zmierzyłam ją wzrokiem od góry do dołu. Nie była to najurodziwsza przedstawicielka płci pięknej, ale nie ma co się dziwić. Po zgrabnej jedenastce na jej ramieniu zorientowałam się, że zapewne nie pochodzi z najbogatszej rodziny. 
-Pomóc ci w czymś? - zagadnęłam widząc, że nie odchodzi.
-Nie, przyglądam się co robisz. - posłała mi w miarę serdeczny uśmiech i z uporem maniaka obserwowała jak z marnym skutkiem próbuję ułożyć różne rodzaje ognisk. Chyba niekoniecznie przypadła mi do gustu, lecz w tym momencie to zmartwienie zastąpiło inne. W przeciągu sekundy dotarł do mnie rozpaczliwy krzyk jakiegoś chłopca. Automatycznie pobiegłam w tamtą stronę, aby sprawdzić co się dzieje. 
     I nie uwierzyłam własnym oczom...

________________
Witam po krótkiej przerwie. Byłam ostatnio na "Kosogłosie" i takim oto sposobem przypomniało mi się, że kiedyś (czyli tak ostatnio w maju) miałam wielki zapał na pisanie "Z dystryktu pierwszego". Weszłam do internatu, po powrocie z kina i jakoś tak BUM! Jestem znowu. Zdaję sobie sprawę, że to, co dodaję w tej chwili nie zachwyca, nie zmienia życia, itp, ale chciałam szybko coś zrobić, aby kontynuować to, co kiedyś zaczęłam. Więc mam nadzieję na wyrozumiałość i oczywiście zapraszam do czytania ^^

wtorek, 6 maja 2014

VII

Nadeszła noc, ale za oknem było jasno od różnobarwnych świateł. Wyszłabym gdzieś. Nie jestem typem domatora. Potrzebuję wolnej przestrzeni. Takiej, gdzie będę mogła pobiegać, pokrzyczeć i wyżyć się za wszystko, co się zdarzyło. Mam w przed oczami brata. Siedział w tym samym miejscu o tej samej porze. Był taki dzielny, a jednak... To nie wystarczyło aby wygrać. Noc wypacza ludzkie myśli. Moje w tym momencie sięgają szczytu. To było tak dawno, a ja mimo wszystko nadal nie zapomniałam.
To chyba już czas. Nie chcę rano wyglądać jak zombiee, więc chyba w końcu się umyję i położę spać. Wchodzę do jasno oświetlonej łazienki i natychmiast zrzucam z siebie całe ubranie. Nienawidzę tych kapitolońskich, innowatorskich urządzeń (choć zdaje się, że dla nich jest to codzienność). Zamknęłam za sobą drzwiczki kabiny prysznicowej i zaczęłam zastanawiać się, co nacisnąć, żeby nie obarczać mojego dystryktu wydatkami na naprawę drogiego sprzętu.
-Klik. - dotknęłam lekko małego, żółtego kółeczka, na którym widniał napis: "aksamitna rozkosz". Brzmi nieźle, więc kto wie...
I faktycznie. Aksamitna rozkosz pozwoliła mi odprężyć się, mimo że nie leżałam podczas tego zabiegu w wannie pełnej płatków róż, czy  jakiegoś innego badziewia, którym mieszkańcy tego kretyńskiego miasta lubią, jak to mówią, "umilać" sobie życie.
-Puk puk! - rozległo się stukanie do drzwi. Pospiesznie nałożyłam na siebie miękki, letni szlafrok i poszłam otworzyć.
-Nie przeszkadzam? - zapytał Terry, który właśnie zaszczycił mnie swoja obecnością.
-Nie, wejdź. - zaprosiłam go, gdyż nie chciałam być niemiła. Prawdę mówiąc, jego obecność była mi w tym momencie bardzo nie na rękę.
-Chciałem pogadać. - zagadnął szybko.
-Nie powiem, że wybrałeś sobie najlepszy moment. - odparłam z przekąsem. Chłopak zaczerwienił się, widząc, że odpowiadam raczej mało sympatycznie.
-Co tam słychać? - spróbował z tej strony, ale zaczął irytować mnie do tego stopnia, że nie mogłam wytrzymać ani chwili dłużej.
-Terry! - burknęłam. - Jeśli jest to jakiś ważny powód, to po prostu wal prosto z mostu. A jeśli przyszedłeś zapytać o moje samopoczucie, to wszystko ok. Dziękuje za troskę i życzę dobrej nocy! - prawie krzyknęłam. Ostatnio nie umiem utrzymać swoich nerwów na wodzy. Wszystko mnie drażni i doprowadza do takich wybuchów jak teraz.
-Nie, czekaj! - przestraszył się chłopak. - Przychodzę, bo jutro zaczynają się nasze wspólne sesje treningowe.
-Ale z ciebie mądrala. - odparłam ironicznie. - I co w związku z tym?
-Pomyślałem sobie, że na pewno będziesz chciała sojuszu z dwójką. - rzekł. - Tak jak to robią nasi trybuci co roku. - zastanowiłam się przez chwilę. Faktycznie... Może i byłoby to dobrą opcja, ale z drugiej strony nie wiem, czy wolę szybką śmierć z zaskoczenia, czy wykrwawianie się powoli z woli byłego sojusznika.
-Tak. - powiedziałam w końcu. - Chcę z nimi sojuszu. Lepsze to niż nic. A nóż po koniec spodobam się jakimś sponsorom i zorganizują jakąś dobrą pomoc.
-Tego się obawiałem. - wypuścił z płuc całe powietrze jakie dotąd w stresie w nich przechowywał.  - Nie możesz zawiązać sojuszu.
-Chyba nie do końca rozumiem twój tok myślenia. - skwitowałam krótko. - Przecież bez sojuszu nie wyżyjemy tam ani godziny. Pozbędą się nas już na samym początku. A ja chcę się chwilę pobawić, żeby nie odchodzić pierwsza jak te mięczaki z zewnętrznych dystryktów i...
-Nie, Hope. - przerwał mi mój piękny i przemyślany monolog. - Uwierz, że w zaistniałej sytuacji, to nie będzie najlepsze wyjście. A Peter...
-Stop! - krzyknęłam - Stop! Stop! Stop! Powoli... Jakiej sytuacji? - nie wiedziałam o co chodzi. Czułam się kompletnie zdezorientowana. Czy coś o czym nie wiem mnie ominęło?
-Nie mogę ci powiedzieć. Wybacz. - spuścił wzrok.
-Więc po co zaczynasz?! - wkurzyłam się nie na żarty. - Najpierw wchodzisz do mnie jak gdyby nigdy nic i przerywasz mi prysznic, który zalicza się do tych nielicznych czynności, za które kocham życie. Następnie zadajesz głupie pytania, na które kompletnie nie mam ochoty, a później przechodzisz w końcu do sedna sprawy, co mogłoby okazać się w porządku, ale na końcu dowalasz z jakąś tajemnicą o "zaistniałych sytuacjach" zupełnie mi nie znanych i na dodatek nie chcesz udzielić mi konkretnych informacji.
-Ale... - próbował się tłumaczyć, ale nie miałam ochoty dopuszczać go do głosu. Nie chciałam, żeby jeszcze kiedykolwiek się do mnie odzywał.
-Skończ! - przerwałam mu i podeszłam do drzwi. - Jeśli to wszystko i mamy rozmawiać o czymś, o czym nie mam bladego pojęcia, to nasze spotkanie możesz uważać za zakończone. - pociągnęłam klamkę i wskazałam ręką wyjście. - A teraz żegnam. Dobrej nocy. - dodałam z udawaną, ironiczną uprzejmością.
Terry zawahał się chwilę, po czym wstał i opuścił mój pokój. Zamknęłam drzwi i, nie czekając ani chwili, wróciłam do łazienki.
Dalsza część kąpieli trwała krótko i zdecydowanie mniej relaksująco. Nic nie może ukoić moich nerwów i powstrzymać myśli, które bez potrzeby zatruł przed chwilą ten kretyn. Nienawidzę takich ludzi. Ludzi, którzy robią problemy tam, gdzie ich nie ma. A Terry w dodatku coś kombinuje. Jeszcze nie wiem co, ale przysięgam, że się dowiem. I lepiej dla mnie, żeby stało się to jak najszybciej.
Zgasiłam światło i weszłam do sypialni. Nakryłam się cienką, letnia kołdrą i ułożyłam głowę na miękkich poduszkach. Nie chciałam myśleć już dzisiaj o niczym. Kolejny dzień zapowiadał się bardzo pracowity, więc zamknęłam oczy i szybko zasnęłam.

***

Upadam. Nie wiem co się ze mną dzieje i na jakiś czas tracę poczucie świadomości. Powoli wracam do świata. Wstaję i chwieję się lekko. Upadek całkiem obnażył moje ciało z równowagi. Troi mi się przed oczyma. Rozglądam się. Widzę zielony las i majaczące w oddali kolorowe budynki Kapitolu. Z jakiejś niewyjaśnionej przyczyny odczuwam wielką potrzebę udania się w to miejsce. 
Nie czuję się bezpiecznie. W koło rozbrzmiewają niepokojące wrzaski i krzyki. Błaganie o pomoc. Nie jestem w stanie tam iść. Nie chcę się narażać. Przed sobą zauważam ostry nóż. Zaciskam rękę na jego uchwycie i stawiam coraz szybsze, ale nadal chwiejne kroki. Posuwam się do przodu. Jest już całkiem dobrze, kiedy nagle obok mnie coś szybko przebiega. Odwracam się i automatycznie zapominam o utracie równowagi. Podnoszę rękę z bronią wyżej. Chcę być przygotowana na ewentualny atak. 
Świst strzały rozlega się nieopodal od mojego ucha. Przekręcam głowę w prawo. Nic tam nie ma. Podnoszę wzrok do góry. Dopiero teraz widzę napastnika. Jest to młoda dziewczyna. Najwyżej siedemnastoletnia. Znam ją. Ma gruby, brązowy warkocz, opadający jej na ramię i charakterystyczne dla niegdysiejszego dwunastego dystryktu. 
-Katniss? - wołam głośno. - Katniss Everdeen? 
Nie odpowiada. Ale ja jestem pewna, że się nie pomyliłam. Wyciągam przed siebie rękę, wysuwam nogę, ale w rzeczywistości nie poruszam się. Zostałam zablokowana przez jakąś niewidzialną siłę. Mogę tylko stać i patrzeć. 
Zeskakuje. Poprawia łuk, przewieszony przez plecy i płynnym krokiem sunie prosto ku mnie. Pewnie i groźnie. Zdejmuje broń z pleców, wyjmuje strzałę i napina. Celuje. Celuje... Prosto we mnie! 
Chce się ruszyć, krzyczeć, uciekać, robić uniki, ale nie mogę. Powoli otwiera usta.
-Kiedyś się jeszcze spotkamy, Hope... - kończy i z kamienną twarzą wypuszcza strzałę, która godzi mnie prosto w serce.

***

Automatycznie otwieram oczy. Rozglądam się do koła i nie zauważam ani śladu lasu. Krajobraz zniknął a zamiast niego pojawił się typowy kapitoloński pokój dla trybutów z Ośrodka Szkoleniowego. Staram się oddychać głęboko, ale w głowie nadal dźwięczą mi słowa "Kiedyś się jeszcze spotkamy, Hope". O co chodzi? Czy to tylko wytwór mojej chorej wyobraźni? A może legendarna Katniss zza światów chce przekazać mi jakąś wiadomość. Prawdopodobnie o rychłej śmierci na arenie? Nie mam pojęcia. Zamykam ponownie oczy a sen przychodzi jeszcze szybciej niż poprzednio. Tym razem inny, lepszy.

wtorek, 22 kwietnia 2014

VI

Nie wierzę... Ja w to po prostu nie wierzę! Wiedziałam, że bedę wygladać okropnie, ale nie az tak! Nie poznaję samej siebie, bo 2,5 kg makijażu przykryło całkiem mój naturalny kolor skóry, a sztuczne rzęcy sięgają prawie do połowy czoła. Strój jeszcze przeżeję, bo nie powiem - jest całkiem niezły. Długa do samej ziemi suknia, zrobiona całkowicie z mieniących sie różnymi kolorami szlachetnych kamieni sprawia wrażenie niewiarygodnie ciężkiej, ale wbrew pozorom dorównuje lekkością mojej zielonej dystryktowej sukience. Trzeba przyznać - Denerii sie udało. Ale ekipa przygotowawcza zawiodła mnie całkowicie. Dotykam swoich wyprostowanych włosów z tysiącem kolorowych dopinek. Wygladam troche jak tęcza, ale chyba nie mam nic do gadania. Muszę w tym przetrwać, bo kto jak nie ja...
Drzwi windy otwierają się i rozpościera się przede mną widok wielkiej hali, pełnej dziwacznie wystylizowanych, przestraszonych trybutów i rydwanów, zaprzężonych w gniade konie. Od razu zauważam Petera i Terry'ego, więc czym prędzej wychodzę z przeszklonej windy i zmierzam w ich kierunku.
-Boska! - krzyknął zgryźliwie Terry, gdy tylko się do niego zbliżyłam.
-Spadaj! - odgryzłam się. - Sam lepiej nie wyglądasz... - zmierzyłam go spojrzeniem od góry do dołu i od razu dostałam wielkiego rogala na twarzy. Może jak dla dziewczyny tyle kolorków to dobra koncepcja, ale on wyglądał co najmniej śmiesznie. Musi zachowac ten kostium na arenę. Będzie w stanie poprawić mi humor jak sytuacja będzie wyglądała już całkiem beznadziejnie.
-Ej ej ej... - włączył się Peter, gdy tylko zobaczył, że Terry już otwiera usta, żeby wydać swój zgryźliwy komentarz na temat mojego stroju. - Jesteście teraz w jednej ekipie. Nie sądzę, że wyglądacie pięknie,patrząc na modę panującą w dystryktach, ale dla tutejszych będziecie najwiekszą atrakcją tego wieczoru. Uwierzcie mi.
- Dokończymy to skarbie. - szepnęł Terry przechodząc koło mnie. Odruchowo wbiłam mu łokieć między żebra, ale bardzo sie tym nie przejął. Stanął na rydwanie i wyciągnął do mnie rękę. - Wchodzisz, czy idziesz pieszo? - miałam ochotę uderzyć go dziesięć razy mocniej, ale spotkałam się z dezaprobatą w surowym wzroku Petera, który podświadomie kazał mi się opanować. Puściłam jego uwagę mimo uszu i podnosząc wcześniej sukienkę, weszłam na rydwan.
Nie czułam się zbyt stabilnie na wysokich obcasach i mając przy sobie tego kretyna. Kto wie, co mu chodzi po głowie. Zdecydowanie bardziej komfortowo byłoby mi, gdyby był oddalony ode mnie o około kilometr.
***
-A więc teraz powitajmy wszyscy naszych tegorocznych trybutów! - doszedł do mnie stłumiony głos a wielkie drzwi hali rozsunęły się, okazując olbrzymie trybuny, pełne wrzeszczących kapitolończyków. Konie ruszyły. Stuk, stuk, stuk, stuk... Rytmiczny stukot rozbrzmiewał na betonowej posadzce. 
-Dystrykt pierwszy! - wykrzynął tym razem już bardzo wyraźny głos. - Oh! Trzymajcie mnie! w tym roku wyglądają jeszcze lepiej niz zawsze. Do prawdy ich stylistka przeskoczyła tą wysoka poprzeczkę. Gratulacje Deneria! - dopiero teraz zauważyłam, że kamienie, z których utkane były nasze stroje biją w słońcu kolorowymi promieniami na kilka metrów w każdą stronę, tworząc wokół nas tęczową osłonkę. 
-A tuż za nimi dystrykt drugi! - krzyknął komentator. - Fascynujące! Prawie dorównują swoim poprzednikom. Widać sponsorzy w tym roku będą mięli twardy orzech do zgryzienia, wybierając swoich faworytów. 
Napięłam mięśnie i już chciałam odwrócić się aby zobaczyć tych z dwójki, ale Terry bardzo szybko temu zapobiegł.
-Nie odwracaj się! - szepnął rozkazująco. - Nie pokazuj, że Ci zależy na tym, żeby zobaczyć konkurentów. Jak wjedziemy z powrotem do hali, tosobiena nich popatrzysz. - zwykle go nie słuchałam, ale tym razem mówił całkiem racjonalnie. Od razu się zdenerwowałam. Dlaczego to on wie o takich szczegółach, a ja nie mam na tyle wyobraźni? Myślałam, że to ja jestem tą mądrą w naszym małym, tymczasowym duecie. Jak widac się myliłam. Znowu...
Rydwany zatrzymały się a na wysokim podeście pojawił się ten, którego imienia nie powinno się wymawiać. Zaszczycił wszystkich zajadłym usmieszkiem i rozpoczął przemawiać:
-Witam Was, trybuci, na kolejnych Igrzyskach Głodowych. Jako organizatorzy i gospodarzy, mamy nadzieję, że będą to dla Was niezapomniane przeżycia, a zwycięzca okaże się wzorem do naśladowania dla przyszłych pokoleń. - uniósł rękę i dodał. - Pomyślnych Igrzysk! I niech los zawsze Wam sprzyja! 
Rozległy się dźwięki orkiestry i wiwatujących gapiów.  "Pomyślnych Igrzysk" - pomyślałam. Jak Igrzyska mogą być pomyślne? On chyba sam nie wierzy w wypowiadane słowa. Ale jeśli chcą atrakcji na aranie to je dostaną. Już ja o to zadbam. Tych Igrzysk nie zapomną do końca życia...

niedziela, 26 stycznia 2014

V

Pociąg zwalnia szybko. Zdecydowanie za szybko. Nikt mnie nie pytał, czy jestem już gotowa na rozpoczęcie Igrzysk. Niepewnie wyglądam przez okno. Czyli to już - myślę. Przyszła ta chwila, w której musze przybrać maskę pewnej siebie, bezwzględnej zabójczyni. Nie chce tego, ale wiem, że w przeciwnym wypadku nie znajdę ani jednego sponsora. Cały ten system jest niesprawiedliwy. Mam wrażenie, że od jakiegoś czasu areny stały się jeszcze bardziej groźne i nieprzewidywalne. Ta myśl wzmaga we mnie przekonanie, że tym bardziej nie mam co liczyć na wygraną.
Stop. Zatrzymaliśmy się na dobre. Niepewnie wyglądam przez okno, a tłum wiwatujących, kolorowych kapitolończyków sprawia dziwne, podniecone wrażenie. Nie rozumiem, co ich tak cieszy w Igrzyskach. Dla dystryktów to czas, gdy każdy musi walczyć z samym sobą, aby nie uronić łzy, czy nie popaść w depresje i dotrwać do końca. Nic podniecającego, zabawnego, ani śmiesznego.
Tłum dochodzi do szczytu swych krzykliwych możliwości, gdy wychodzę z pociągu. Dlaczego wystawili mnie na pierwszy ogień? Faceci... Zemszczę się za to. 
Zaraz za mną kroczy Terry, który po wieczornej rozmowie trzyma bezpieczny dystans. Szkoda chłopaka - myślę sarkastycznie i szeroko uśmiecham się do tłumu. 
Idę przed siebie ścieżką, którą skutecznie wytyczają Strażnicy Pokoju. Gdyby nie oni, mieszkańcy Kapitolu już dawno by nas stratowali. Wchodzę do dziwnego pomieszczenia i nie mogę za grosz skojarzyć, gdzie jestem.
-Ośrodek Szkoleniowy - mówi nieoczekiwanie Peter i łapie mnie za ramię. Zamykają się wielkie drzwi i w końcu odcinają mnie od krzyków ze stacji - Chodź za mną - proponuje, a ja nie protestuję, bo nie mam pojęcia gdzie zmierzamy. 
-Na początku pójdziecie do Centrum Odnowy, a potem oczywiście spotkacie swoich stylistów - wchodzimy do dużej, oszklonej windy - Dalej, jak już wiecie, wsiądziecie do rydwanów i pojedziecie. Jak zawsze Pierwszy Dystrykt otwiera paradę trybutów, więc powinni was zapamiętać.
-Uśmiech i do przodu - dodaje zgryźliwie Terry i wykrzywia w górę kącik ust.
-Dokładnie! - na twarzy Petera pojawia się wielki uśmiech w kształcie rogala. 
Obracam oczami. Ci dwaj chyba za bardzo się zaprzyjaźnili. Do czego to doszło...
***
Nim się obejrzę, leże już na zimnym, metalowym łóżku, a dziwacznie wystylizowani ludzie z mojej ekipy przygotowawczej obnażają mnie z cienkiej warstwy niechcianego owłosienia. Gdy gorący wosk uczynił moje ciało całkiem nagie, czuje na sobie delikatne strużki wody o odrobinkę zbyt słodkim zapachu brzoskwini.
Zmiana lokalu. Cztery szare ściany zaczynają mnie powoli przytłaczać. Czekam już chyba kwadrans i dalej nic. Tylko ja i moje chore myśli, które od jakiegoś czasu mnie nie opuszczają. nagle drzwi się otwierają. Widzę w nich niską i szczupłą kobitkę, która najwyraźniej bardzo stara się wyglądać na młodszą niż jest naprawdę.
-Oh witaj kochanie! - skrzeczy niemiłosiernie wysoko - Ty jesteś Hope, prawda? - uśmiecha się pusto, a ja kiwam potakująco głową - A! Więc wreszcie trafiłam. Ach kochana, jak do tej pory byłam stylistka innego dystryktu i nie miałam przyjemności przebywać na tym pięterku - patrzę, nadal się nie odzywając. Nawet nie wiedziałabym co powiedzieć przy tak barwnej postaci - Może zacznijmy od razu?! Powiedz mi kochana... Jak wyobrażasz sobie swój kostium, który włożysz na dzisiejszą paradę trybutów? - chwyciła za pióro i notes, po czym zaczęła się we mnie uważnie wpatrywać, a ja poczułam się jeszcze bardziej onieśmielona, choć z drugiej strony jeszcze w domu zastanawiałam się nad moim ewentualnym strojem na tę okazję. Nie jestem zbyt próżna, ale mimo wszystko chciałabym się jakoś wyróżniać spośród reszty trybutów. 
-Chce przede wszystkim zapaść w pamięć sponsorom - staram się to powiedzieć z taką obojętnością, na jaką sobie tylko mogę w danej chwili pozwolić. 
-Wspaniale! - piszczy z zachwytem - Zrobimy coś genialnego. Musze tylko cię trochę poznać, tak, aby strój odzwierciedlał twoją osobowość...
-Proszę bardzo. - mówię, ale nie do końca kręci mnie to, żeby otworzyć się przed starą, kapitolońską stylistką - Jestem Hope Rashad. Mam szesnaście lat. Do wczoraj mieszkałam w Dystrykcie Pierwszym. Przyjechałam tu z ojczymem, gdyż tak się składa, iż jest moim mentorem. Chciałam zgłosić się na ochotnika, ale niestety kretyński los chciał tak, że akurat mnie musieli wylosować. Wystarczy? - widzę, że moja słuchaczka nie jest zbytnio usatysfakcjonowana tą odpowiedzią. Ale ja, wygląda na to, mam ją gdzieś. Na dobrą sprawę, nie mam ochoty projektować teraz w jej głowie mojego charakteru.
Widzę, że drzwi lekko się uchylają.
-Kończycie? - pyta chłodny głos, chyba któregoś ze strażników.
-Ależ oczywiście! - piszczy wesoło kobitka i przewraca niecierpliwie oczami. Nie rozumiem jej toku myślenia, ale nie wnikam.
-Zabieram teraz pannę Rashad! - mówi jakiś mężczyzna i od razu go rozpoznaję. 
-Avery! - krzyczę, automatycznie zeskakuję z zimnego "łóżka" i wychodzę za drzwi nawet nie żegnając sie z pozostawioną tam osobą. - Dzięki... - mówię z ulgą. - Ona jest tak denerwująca, że nie wytrzymałabym tam ani chwili dłużej.
-Deneria? - dziwi się. - Nie, ona po prostu ma ambicje. Wiesz dobrze, że zawsze trybuci z Jedynki mają najbardziej spektakularne stroje. Poprzedni styliści postawili poprzeczkę bardzo wysoko, a Deneria chce jeszcze dodatkowo nie tylko pokazać, że potrafi im dorównać, ale też zrobić coś jeszcze lepszego.
-Czy to jakaś niespełniona stylistka? - dziwię się, a Avery kiwa potakująco głową - No pięknie! - wywracam oczami. O nie! Chyba się do niej upodabniam. Za dużo czasu z tą babą... Zdecydowanie za dużo!
Idziemy wąskim korytarzem. Tu wszystko wydaje się takie monokolorowe i smutne,
-Gdzie idziemy? - pytam po chwili.
-Do poczekalni - tłumaczy. Tam wszyscy trybuci czekają na swoje ekipy przygotowawcze.
-O nie... Tona makijażu i na siłę ulizane włoski? - ubolewam nad tym. Nie powinnam mówić takich rzeczy przy swoim kapitolońskim opiekunie, ale czuje, że akurat jemu mogę zaufać, jako jednemu z nielicznych.
- Mniej więcej - śmieję się. Widać już przyzwyczaił się do takiego gadania. Mimo, że wszyscy trybuci z naszego dystryktu rządni są samych Igrzysk, to perspektywa sztucznego upiększania nie do końca im się podoba.- W każdym razie dzisiaj masz dość napięty grafik. - kontynuuje. - Po makijażu i fryzjerze porwie cię znowu Deneria na przymiarkę i ewentualne poprawki kostiumu. Następnie przechodzimy do hali z rydwanami i zaczynamy to, na co wszyscy czekają najbardziej, czyli Paradę Trybutów. - w jego głosie czuje to zwykłe dla Kapitolu podniecenie. Ale nie ukrywajmy... Ja tez jestem pełna szczerego entuzjazmu na myśl o tym wydarzeniu. Masa ludzi, piękne stroje i towarzyszące temu emocje, które tak bardzo chciałam poczuć. Już jako mała dziewczynka bawiłam się z innymi dziećmi na placu w trybutów, gdzie udawaliśmy, że jedziemy zaprzęgami i machamy sponsorom. Nie sposób to opisać. A teraz? To będzie już realna zabawa.

niedziela, 12 stycznia 2014

IV

Wchodzę do swojego przedziału. Od razu nachodzi mnie ochota na gorący prysznic. Mimo szczerej nienawiści do Kapitolu i wszystkiego co tamtejsze, zawsze marzyłam, żeby znaleźć się w pociągu dla trybutów. A wszystko za sprawą mojej dość dobrej koleżanki z sąsiedztwa- Abby. Gdy miała 17 lat, zgłosiła się na ochotnika i los chciał, że cała i zdrowa w roli zwycięzcy powróciła do domu. Nieraz spotykałyśmy się lub szłyśmy razem do miasta i wtedy opowiadała mi o tym, czego kamery nie mogły zarejestrować. 
Łazienka jest ogromna. Mój mały móżdżek nie może sobie wyobrazić, jak coś tak dużego może znajdować się w z pozoru niezbyt wielkim pociągu. Zrzucam z siebie razistą, zieloną sukienkę i ciskam gdzieś w kąt. Nie mam ochoty rozpuszczać tak idealnie upiętego koka, ale czuję ogromną potrzebę umycia włosów. Ściągam gumkę i brązowe kosmyki opadają nierównomiernie na moje ramiona.
Wchodzę do kanciastego brodzika i ustawiam wodę na 45 stopni z dodatkiem olejku truskawkowego. Uwielbiam truskawki! Nie rośnie ich u nas dużo, toteż ceny nie są zbyt niskie, ale od czasu do czasu Peter pozwala mi na takie rarytasy.
Zazwyczaj to ja zajmuję się gotowaniem i utrzymywaniem czystości w domu, ale nie sądzę, by mi to przeszkadzało. Przez całe życie nauczyłam się wstawać wcześnie rano, gotować, wracać ze szkoły, sprzątać... Codzienna rutyna. A Peter? Tak na prawdę nie mam pojęcia, co robi całymi dniami, kiedy zamyka się w pokoju i ślęczy nad jakimiś notatkami. 
Wychodzę z kabiny i czując powiew chłodu, okrywam  się wielkim, ciepłym ręcznikiem. Na wieszaku wieszaku wisi ubranie - czarne spodnie z przylegającego materiału i szara, metaliczna koszulka. Wkładam niewygodne ciuchy, kiedy rozlega się pukanie do drzwi.
-Panno Rashad! Kolacja! - rozbrzmiewa się głos zza pokoju.
-Już idę! - odpowiadam, wychylając lekko głowę z łazienki, aby był lepiej słyszalny. Czuję lekki ucisk w brzuchu i przypominam sobie, że nic dzisiaj nie jadłam. W moim dystrykcie nie ma zbyt wielu głodujących. Ja nigdy bynajmniej do nich nie należałam, więc nieczęsto zdarzało mi się pozostać na głodzie przez cały dzień. Zazwyczaj prowadzi do tego brak czasu spowodowany napiętym "grafikiem". Teraz jednak, wykąpana i pachnąca, czym prędzej suszę włosy, zaplatam gruby warkocz i idę szybkim krokiem do wagonu restauracyjnego. 
Wchodząc, widzę bogato zastawiony stół, przy którym już siedzi Peter, Terry i Avery. Czuję się dziwnie wśród samych mężczyzn. Zawsze starałam obracać się raczej w towarzystwie dziewczyn, bo lepiej się z nimi dogaduję. A teraz...? Tylko faceci! No pięknie!
-Co tam piękna?- pyta ni stąd ni zowąd Terry. Nie myślę długo. Strzelam mu w twarz mocną lepęi siadam obok Petera.
-Co zrobiłem? -dziwi się i rozmasowuje dłonią opuchnięty policzek.
-Co ci strzeliło do głowy?- odpowiadam pytaniem na pytanie. - Nic do mnie nie mówisz odkąd tu jesteśmy, nawet się dobrze nie poznaliśmy, a ty chcesz mnie pięknować?! - wybucham, a ojczym obejmuje mnie swoim ramieniem.
-I mam na imię Hope... Tak możesz się do mnie zwracać i tylko tak! - kończę. Nakładam sobie w pośpiechu na talerz pierwsze lepsze wielkie mięso i bułki. Do kubka nalewam koktajl truskawkowy i wracam ze wszystkim do swojego pokoju. 
Jestem zła. Stawiam kolację na małym stoliku nocnym i zabieram się do jedzenia. Pochłaniam posiłek w zadziwiająco szybkim tempie.Jak on mógł tak powiedzieć? Czyżby wymyślił taktykę? Przecież wszyscy wiedzę, że nieszczęśliwi kochankowie się już znudzili. Zero oryginalności. Aż mi za niego wstyd. 
-Hope? - rozlega się tubalny głos i widzę, jak drzwi się otwierają. - Możemy pogadać? - nie czekając na moją odpowiedź, wchodzi do pokoju i siada po drugiej stronie łóżka.
-Nie powinieneś tu przychodzić! - stwierdzam, a w moim głosie słychać nutę współczucia dla jego głupoty.
-Chciałem cię tylko przeprosić za to przy stole. - odwracam głowę i patrzę prosto w oczy Terry'ego. - Nie powinienem tego mówić, ale doświadczenie nauczyło mnie, że dziewczyny z reguły lubią takie gadanie. 
-To raczej nie ja - podsumowuję i wciskam do ust wielki kawał wołowiny.
-Tak...- mówi pokornie- Najprawdopodobniej... - opuszcza wzrok i wychodzi z pokoju.
Lekko odwracam głowę, żeby sprawdzić, czy na pewno już go nie ma. Gdy mam pewność, odkładam widelec i padam z rozłożonymi rękami na łóżko. Czyli jednak nie jest tak tępy jak mi się wydawało, chociaż do mądrości mu jeszcze brakuje.  Ale tak sobie myślę, że trochę mi go szkoda. W końcu przyszedł, przeprosił, wytłumaczył. A ja tak szybko go osądziłam, nie czekając na to co powie. Nie! Co to ma być? Już niedługo będę musiała do zabić, nie mogę sobie pozwolić na takie myśli! Nie... Zdecydowanie nie mogę stawiać siebie w roli winnej. Trzeba będzie z nim skończyć. Szybko i skutecznie.

poniedziałek, 6 stycznia 2014

III

To nie miało tak wyglądać. Nie miałam być w roli ofiary, wybranej w przypadkowym losowaniu. Nie wiem co o tym myśleć. Na próżno wysłuchuję głosu ochotnika. Przecież wszyscy starsi uczestnicy Dożynek wiedzieli doskonale, co chciałam zrobić. W ich odczuciu spotkał mnie nie lada zaszczyt, że to właśnie ja zostałam wybrana na trybutkę z Dystryktu Pierwszego.
Kroczę w towarzystwie czterech wielkich Strażników Pokoju ku Pałacu Sprawiedliwości. W mgnieniu oka świat zaczyna się zmieniać. Staje się bardziej rozległy i zadziwiający. Niebo przybiera barwę nieskalanie czystego błękitu. A więc to tak czuli się Ci, którzy kiedykolwiek zostali wybrani. Nie wiem czy to, co się niedługo ze ma stanie jest warte tego widoku.
Wchodzę po stromych schodach, kroczę przez długą "scenę" i staję na samym środku, ramię w ramię a Averym. Czuję silną, dusząca woń kapitolońskich perfum.
-Podajcie sobie ręce! - krzyknął radośnie. Niepewnie odwróciłam się do Terry'ego i podałam mu dłoń, którą, nie czekając na nic, serdecznie uścisnął. Każda laska z jedynki zapewne wiele by dała, aby stanąć na arenie w jego towarzystwie. Ale co to, to nie ja. Jakos nie pociągają mnie jego mięśnie, czy szarmancki, zachowawczy uśmiech. Nie mogę się z nim zaprzyjaźnić. nie w takiej sytuacji, kiedy jedno będzie musiało zabić drugie...
Spoglądam przed siebie. Po minach ludzi widzę, jak barzo mi współczują i jednocześnie pokazują, że są ze mną. Prowadzona przez burmistrza, przechodzę do środka budowli, gdzie zostaje mi przydzielony przytulny pokoik, w którym mam pożegnać swoich bliskich. Bliskich... Czyli kogo? Peter na pewno jest już w pociągu i właśnie niedowierza w to, co widzi na ekranie swojego telewizora. Nikt nie przyjdzie. Moge jedynie czekać, aż wejdę do wagonu i rzuce się ojczymowi na szyję. Nigdy nie potrzebowałam jego bliskości tak jak w tej chwili.
Dlaczego to aż tyle trwa? Czy Terry ma aż tak dużo wielbicieli, że będe skazana na siedzenie w tej samotni do wieczora? Nagle, ku mojemy zdziwieniu, drzwi sie otwierają, a do pokoiku wchodzi niewysoki, tęgi mężczyzna. Nie od razu go rozpoznaję bez śnieznobiałego kombinezonu i kasku. To Alec - strażnik z budki przy Wiosce Zwycięzców.
-Hej Alec - zagaduje jak zwykle rano, bo nie wiem, co innego powinnam powiedziec w takiej sytuacji.
-Dasz rade Hope! - jeszcze nigdy nie słyszałam, żeby jego głos był tak czuły i pełny nadziei.
-Dzięki - powiedziałam i postanowiłam rozkoszować się tymi słowami - Ale nie obiecuję, że wygram. - chyba warto by było go o tym zapewnić, bo po co się okłamywać? Spodziewałam się, że będzie próbował mnie przekonywać, iż będę najlepsza, czy pokonam wszystkich, ale on tylko objął mnie mocno i przytulił do siebie. Niestety nie trwało to długo, ponieważ wielki, uzbrojony po zęby strażnik zakomunikował, że to koniec spotkania.
-Nie daj się pokonać! - powiedział na pożegnanie Alec, po czym mrugnął do mnie krzepiąco i zniknął za mosiężnymi, dębowymi drzwiami. Padłam na miękką, skórzaną kanapę. Nie więrzę w to, że wyszystko niedługo się skończy.
Wychodze z wozu na stację pełną wiwatujących mieszkańców jedynki. Przed sobą widzę długi pociąg i nawet nie chcę sie domyślać, co będzie po przekroczeniu progu wagonu wejściowego. Staram się cały czas iść za Terry'm, ponieważ wtedy to on odeprze pierwszy atak mojego ojczyma. Stawiam krok za krokiem. Ostrożnie, aby nie popełnić żadnego niepotrzebnego błędu. powili stawiam nogi na kolejnych schodkach i gdy tylko wchodze do pierwszego przedziału, słysze swoje imię niemalże wykrzyczane i czuje na sobie ciepło ciała Petera, który otacza mnie teraz silnymi, ciepłymi ramionami. Wiedziałam, że tak będzie, choć czuję się dziwnie, bo nigdy jeszcze nie byliśmy siebie tak blisko. Dopiero teraz zastanawiam się, czy na prawdę była to dobra decyzja? Może powinnam docenić to, że mam chociaz Petera i bynajmniej dla niego musze pozostać żywa? Ale teraz to nie ma najmniejszego znaczenia. 
-Przepraszam - wyrywa mi się odruchowo, a on odsuwa mnie od siebie na długość swoich ramion i patrzy mi głęboko w oczy. 
-Ty nie masz mnie za co przepraszać. To wszystko przez tych kapitolońskich kretynów! - cały Peter. Mimo najbardziej beznadziejnej sytuacji, zawsze starał się obracać wszystko w żart. Dopiero teraz mogę mu się lepiej przyjrzeć. Nigdy jakoś nie było na to czasu. I w końcu wiem, co moja mama w nim widziała. Jest całkiem przystojny. Wysoki, dobrze zbudowany brunet z wielkimi, zielonymi oczami. Wiem, że muszę mu wyznac prawdę. Nigdy nie umiałam go okłamywać, także teraz jestem przekonana, że powinien wiedzieć o moich niedoszłych zamiarach.
-Hope. - słysze za moimi plecami tubalny głos.
-Tak? - odwracam się i dopiero teraz zdaję sobie sprawę z tego, że tak na prawdę nie zamieniłam z Terry'm ani słowa.
-Nie sądzisz, że twój ojczym byłby dla ciebie, i przy okazji dla mnie, bardziej pomocny, gdybyśmy zaczeli z nim omawiać naszą strategię? - zmierzył mnie pytającym spojrzeniem. Czyli jednak zależy mu tylko na wygranej! No jasne. Można się było tego domyślić od razu. Bo dlaczego miałby nie wygrać? Ma warunki: śliczna buzia i wielkie bicepsy na pewno zapewnią mu masę sponsorów, ale co poradzić?
-Tak, jasne! - potakuję, bo nie widzę nic złego w przyswajaniu nowej wiedzy - Chyba tak będzie najlepiej.
-Więc może zacznijmy od razu? - pyta Peter z nieskrywanym uśmiechem. Teraz już wiem, dlaczego zawsze to on zgłasza się na mentora. Po prostu sprawia mu to przyjemność. Potrafi rozpromienić trybutom ich ostatnie dni. 
-A więc... - zaczyna i od razu bez zbędnych wstępów przechodzi do sedna. - Terry... W jakiej dziedzinie walki czujesz się najlepiej? - patrzę na swojego kompana.
-No nie wiem. Chyba walka mieczem. - czyli jednak nie jest tak pewny siebie jak mi się wydawało.
-Dobrze! - Peter trysnął energią nieoczekiwanie niczym wulkan. - Hope... A jakie są twoje atuty? - posłał mi zachęcające spojrzenie.
-Trudno mi powiedzieć. Umiem pomagać ludziom, nie ich zabijać. - oznajmiam i widząc zdegustowane miny obu panów dodaję - Ale szybko sie uczę. - nie sądzę, aby ich to uspokoiło.
-Dobrze... - podsumowuje mój ojczym, a ja zaczynam sie zastanawiać, czy on na wszystko ma jedną odpowiedź. - Najweżniejsze, żebyście znaleźli sobie zaufanych sojuszników. I powiem więcej! najlepiej, jakby ich umiejętności były odmienne niż wasze. Bo różnorodność jes pomocna! - skwitował wesoło, po czym wstał od mahoniowego stołu i bez słowa wyszedł z wagonu. 
Zostałam tylko ja, Terry i ta niezręczna cisza wśród szklanej zastawy barków z alkoholami. Widzę po jego minie, że nadal stara się zrozumieć sens słów Petera. Może jest duży i silny, ale rozumem nie grzeszy. Czuję, że w tym duecie to ja będę tym myślącym ogniwem. 
-Ja też juz pójdę. Musze poukładać sobie to wszystko w głowie. - żegnam sie i równiez wychodzę z przedziału. Nie mam ochoty na czyjekolwiek towarzystwo, a materiału do przemysleń jest całkiem sporo.